Jest sympatycznie |
|
artykuł z: "Tygodnik Powszechny" Nr 13 (2699) z 31 III 2001r.
Pięć lat temu Maciek wyjechał ze Szprotawy i wszedł w dorosłe życie.
Wspomina, jak dojechał na dworzec, ruszył kamiennymi ulicami, stanął przed bramą bursy,
rzucił mamine walizki, cały dobytek poleciał na bruk, a on krzyczał: "Witaj Wrocławiu!".
Wrzeszczał do wszystkich okien, głos niosło po studni, a Maciek wiedział, że zostawia za
sobą Lubuskie, zostawia swoje miasteczko, widmo bezrobocia, dom, znajomych. Wiedział, że
ruszył wreszcie w świat. Na zawsze. Dziś Maciek wrócił do Szprotawy. Ale tylko na chwilę.
Robi z Moniką film. Bo Maciek i Monika to ci, którym się podobno poszczęściło. "Im udało się
wyrwać" - tak powie wielu rozmówców. Filmują rodzinną Szprotawę - zaraz pójdą rozmawiać z
sąsiadką, siądą przy żubróweczce, zjedzą ciastka, będą nagrywać. Potem mają jeszcze zajrzeć
do fryzjerki Zającówny, u której strzygą się wszyscy młodzi, do Małgorzaty Skawińskiej - ich
dawnej nauczycielki od polskiego, do chłopaków z "Neuropatii" - kapeli, która już w
Szprotawie zostanie, która gra i będzie grać po kolejnych garażach i tartakach. Maciek
pójdzie rozmawiać ze swoją ciotką - księgową huty, która jeszcze nie wie, że za dwa miesiące
znów wystąpi w filmie, ale tym razem jako ta, która w nowy rok weszła bez pracy, bo huta
zamknęła się ostatecznie. Porozmawiają o bezrobociu, o tym, że pracę obstawili emeryci i
inwalidzi. Sfilmują przygotowania do obchodów tysiąclecia spotkania Ottona III z Bolesławem
Chrobrym - święta, które podobno ma zmienić oblicze miasta, na które przyjedzie siedemset
koni, międzynarodowe telewizje, prezydent Kwaśniewski, kanclerz Niemiec i inwestorzy.
Maciek: "Tu jest cisza, spokój, czas gęsty, wszystko staje w miejscu. Ale
nie ma perspektyw. Wszystkie miejsca są dożywotnio zaklepane. Wcześniej tego nie
dostrzegaliśmy. W czasach licealnych założyliśmy ze znajomymi Towarzystwo Inicjatyw
Kulturalnych (TIK). Mieliśmy siedzibę w budynku biblioteki i przedszkola Dolnośląskich
Zakładów Odlewniczych. Huta miała swoją poniemiecką kamienicę - na dole było przedszkole,
na górze biblioteka, którą prowadził pan Adam. Nikt tam nie chodził - pracownicy, jak
peerel padł, przestali czytać. Pan Adam przychodził do pracy, siedział trzy godziny,
odkurzał zbiory, pił kawę i szedł do domu. Dzięki niemu mogliśmy tam działać - życzliwy
człowiek. Były więc próby "Neuropatii", mała komuna, zebrania. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy.
Zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi - dziewczyny, kultura. Formułowaliśmy zakazy - nie
wolno sikać do umywalki, tylko na balkonie - i tak dalej. Jako Towarzystwo wydaliśmy
"Neuropatii" pierwszą płytę, tomik wierszy, zin. A potem TIK się rozpadł. W Szprotawie
zostały tylko festyny, na które przyjeżdża zawsze orkiestra wojskowa z Żagania, dają
darmową grochówkę, a syn burmistrza sprzedaje piwo na wyłączność. No i Wodecki na Święto
Niepodległości".
Monika: "W Szprotawie są skarpety, kołdry, uszczelki - i to wszystko. Do
tego spożywczaki, 35 knajp, kilkanaście lumpeksów i krasnale - profesjonalne figury ogrodowe.
Wielu pracuje na czarno. Ja szłam codziennie na 6 rano, pracowałam do 23. Tylko w niedzielę
był luz - od 9 do 22. Jak nie zrobisz transportu, to nie dostaniesz pieniędzy. Codziennie
były szampany, browary w przerwie śniadaniowej. Ciągle napruci, bo jak inaczej robić
krasnale?".
Maciek: "Zredukowali produkcję mebli, produkcję świec, huta padła. Dla
młodych nie ma nic. Zawodówki mają problemy z załatwieniem praktyk, bo sklepy ledwie przędą.
Pełna jest tylko dyskoteka i parę knajp. W weekendy lokale chodzą do samego rana. Za to
przestępczość niewielka. Ktoś ukradnie chleb, wódkę, jakiś najazd na PSS Społem, bójka dwóch
pijaczków - to wszystko. Rozrywek niewiele. Niedawno odżyło kino - raz na miesiąc leci
masowy film za 10 złotych. W domu kultury pojawi się sporadycznie jakaś wystawa, raz na rok
wystąpi kombatancki zespół "Dojrzałe kłosy". Za to halucynki rosną wszędzie - nie trzeba
płacić. Grzybki znaleźli nawet na trawniku koło burmistrza. Ale starsi już nie jedzą - zbyt
poważne fazy, zbyt głębokie. We wrześniu biega po łące po 20 osób, ale przedział to 16-18
lat - od dresiarza po post-hippisa. Pozostali jeżdżą do Zielonej Góry: na zakupy, do kina,
na imprezy - 50 kilometrów, z przesiadką w Głogowie. Większość chce stąd uciec". Maciek
kończy, idzie znów nagrywać.
Opowieść pierwsza: Sylwia i Jacek
Wyjechali do Wrocławia robić karierę. Nie wiedzieli, że miasto nie dla
nich. Że tu mieszkanie kosztuje sto tysięcy, a oni zarobią miesięcznie tysiąc.
On: "Były kolory, reklamy, sklepy, piękne wystawy, kultura. Dopiero potem
okazało się, że we Wrocławiu wszyscy po coś pędzą, że jest huk, tramwaje, korki, że jesteś
non stop zmęczony. To przytłacza. Do tego nie da się przyzwyczaić". Zaczęli szukać pracy.
Pisali podania, przesiadywali w biurach, dawali ogłoszenia do gazet. Sami studiowali prasowe
rubryki.
Sylwia: "Zaczęliśmy uczyć się miasta. Wiedzieliśmy już, że jak czytamy
"chcesz zarabiać tyle - zgłoś się", że jeśli spotkanie w sprawie pracy odbywa się pomiędzy
15 a 16, jeżeli pytają na wstępie o wiek, jeśli dodają "nic więcej nie mogę powiedzieć" -
czeka na nas akwizytor. Sukces, sukces, oklaski! Mieliśmy we Wrocławiu koleżankę, też
szukała pracy, wysłała ponad sto podań, dostała w końcu dwie odpowiedzi. Zadzwoniła, cała w
emocjach, krzyczała: "znalazłam, znalazłam!". A my: "Baśka, to akwizycja" - byliśmy już
starymi fachowcami, wiedzieliśmy co jest grane. Parę dni później idziemy miastem, patrzymy:
Baśka stoi na ulicy, sprzedaje nitki i igły. My szukaliśmy dalej. No i równolegle -
walczyliśmy o miejsce do mieszkania. Pierwszą stancję wynajęliśmy z całą szprotawską paczką
od pana Jurka. Mieszkanie - nówka, plomba, zaraz za barem "Duet". Potem właściciel wyrzucił
nas w samego Sylwestra. Jak oddawaliśmy mieszkanie, zlew przykryliśmy szmatką, były odpryski,
baliśmy się, że pojedzie nam po kaucji. Nie zauważył. Kazał za to odmalować ścianę, że
wytarta od stołu. Policzył tak: farba - 200 złotych, wałek na wysięgniku, folia, jakieś
takie profesjonalne sprzęty, o których nigdy nie słyszeliśmy. Malowanie 600 złotych, do tego
jeszcze 300. Przyszedł do nas o 10 rano, walczyliśmy do pierwszej.Sprawdzał metr po metrze,
wszystko. Zaczęło się spokojnie - panie Jurku, tego, śmego, inaczej ustalaliśmy, potem - ty
kur.., ty ch.., urządzimy cię, urząd skarbowy naślemy. Ale on już wcześniej sobie ustalił,
że skasuje całą kaucję. W końcu zapłaciliśmy 330 złotych, 600 udało się uratować. Tak
przyszedł Nowy Rok". Później były kolejne mieszkania, typowanie trójki najlepiej
wyglądających, ukrywanie, że mieszka sześć osób zamiast trzech, walki z sąsiadami,
zebrania...
Sylwia: "Nie mieliśmy pieniędzy na kino, więc chodziliśmy na spotkania
akwizytorów. Prawdziwy teatr. Najlepsze było Herbalife. Zgłosiły się tłumy. Drzwi zamknięte,
"Za chwilę, za chwilę, czekać". Potem sala, krzesła, tablica. Wszyscy notowali. Wszedł pan
pełen optymizmu: uśmiech na twarzy, szczęśliwy, radosny. Widać, że pierwszy raz w życiu
założył garnitur. Bordowa marynarka, czerwony krawat, niebieskie spodnie, adidasy. Niby
nowobogacki, dopiero się dorobił. Zaczął od tego, że też był taki sam jak my - bez pracy,
perspektyw, bieda. Każdy myślał - "faktycznie, identyczna sytuacja, a tak daleko doszedł".
Pisał na tablicach - że zarabiał tyle jak przychodził, potem tyle, teraz tyle. Wielkie białe
cyfry kłuły w oczy. Wszystko szło jak w zegarku. Skończył, przyszła kolejna pani, zaczęła
reklamować herbatki odchudzające, leki, maści. "Proszę państwa, działalność akwizycyjną mamy
zabronioną" - to jasny znak, że właśnie o akwizycję chodzi. Czy to jest akwizycja? Nie - to
dystrybucja, marketing, handel, rozmowa z klientem, praca w hurtowni (bierzesz z hurtowni
produkty, idziesz na miasto). Pani opowiedziała historię firmy, daty, założycieli, słynne
drzewo. A potem wszedł on - mizerota, mówił bardzo cicho, wielkie okulary, zahukany. Może
był maskotką. Za nami siedzieli klakierzy. Gromko klaskali, krzyczeli. Ale jak się
odwróciłam, zobaczyłam, że wygrażają okularnikowi, że miny mają grobowe Widocznie słabo
mówił. Widać było, że po wszystkim dostanie".
Impreza, pustka, znów poszukiwanie pracy, znów mała impreza. Mijały
miesiące, pieniądze topniały. Nie dawali jednak za wygraną. Jacek usłyszał o pracy w
supermarkecie w dziale tapet: "Siedziała jakaś pani po szkole gastronomicznej, nie miała
pojęcia o materiałach budowlanych, ale wszystkim kręciła. Zadała mi trzy pytania: "Twoje
najgorsze wady, największe zalety, co byś zmienił w swoim życiu?". Na odpowiedź miałem 30
sekund - jakbym szedł do pracy do UOP-ie. Potem przeszła do moich zainteresowań. Po dwóch
godzinach rozmowy powiedziała, że nie nadaję się do tapet. Ale w Szprotawie jest podobnie.
Otwierali sklep meblowy, szukali facetów do roboty za 540 złotych. Przyszło 50 osób na trzy
miejsca - każdy z dobrą aparycją, matura, angielski, dyspozycyjność".
Sylwia: "Człowiek z prowincji wierzy, że we Wrocławiu jest więcej
możliwości. Byliśmy przekonani, że tu każdy znajdzie pracę za każde pieniądze. Po paru
miesiącach zaczęły docierać do nas fakty. Że praca nie jest dla wszystkich, że nawet jak
coś dostaniesz, ciężko się przebić, szczególnie jeżeli jesteś bez znajomości, zahukany, z
miasteczka". Wreszcie się udało. Jacek znalazł zatrudnienie: "Dziadek zatrudnił mnie przy
wtryskarce, robiłem elementy na budowę. Pracodawca obsługiwał też pięć klinik, butle z
tlenem, inkubatory. Chciał to na mnie przepisać, bo jego rodzina nie była chętna do
przejęcia interesu. Pomyślałem: "uśmiechnęło się do mnie szczęście - otwieram książkę,
dzwonię, facet nie dość, że daje mi pracę, to jeszcze chce przekazać firmę". Ale potem
zrozumiałem, że nie skończyłem elektroniki, że to dla mnie zbyt trudne. Rurkę podłączysz nie
tak - jedna osoba mniej na świecie. Odmówiłem. Dziadek był wspaniały: po miesiącu pracy na
lewo dał mi miesiąc płatnego urlopu, żebym miał czas na szukanie nowej roboty. Zostałem
ślusarzem, później szklarzem. Szedłem do roboty, potem powrót na stancję, sen, rano do
roboty. Zaczęło się zwykłe życie z magicznymi przebłyskami. Raz koledzy zrobili mnie w
trąbkę: jeden wyjechał, drugi poimprezował, zasnął. Wracam z roboty, dzwonię - nic. Czekam
przed drzwiami godzinę, dwie... Miałem trzy złote w kieszeni, dwa impulsy telefoniczne, dwie
ostanie fajki. Pojeździłem trochę tramwajem, miałem dekadówkę. Wróciłem o 21, a tu dalej
nikogo. Szał trampkach. Stanąłem przed wyborem, na co wydać kasę: kartę, fajki, czy coś do
jedzenia. Kupiłem dwie bułki, pojechałem na Główny. Pomyślałem: "zobaczę prawdziwe nocne
wrocławskie życie". Siadam, obok mnie facet suszy skarpetki. Głowa lata w dół, boję się
zasnąć. A na dworcu kręcili akurat jakiś teatr telewizji. Nie wiem do tej pory co, ale przy
kasie stali ludzie różnych stanów i z różnych epok. Kolejarz, pilot, stewardessa, szlachcic,
burżuazja, wszyscy stoją w kolejce po bilet. Tyle w sztuce. A poza scenariuszem - idzie żul
do nich, patrzy do śmietnika, wyciąga hamburgera, kołysze się. Widać, że nawalony. Hamburger
do ust, świeży majonez ścieka po papierku. Spodobała mu się jedna stewardessa, przyczepił
się do niej. Wszystko wyglądało jak w scenariuszu - tu rycerz, tu książę, tu laska, przy
niej żul z hamburgerem. Ekipa próbowała go odgonić, ale on nie dawał za wygraną. Zobaczył
kamery, był w siódmym niebie. Widowisko przez pół nocy. Wrocław to piękne miasto".
Sylwia: "Tak minął rok i musieliśmy decydować, co dalej. Bo niby udało się
nam osiągnąć we Wrocławiu dużo. Ja skończyłam studia, on znalazł pracę. Ale pozostał problem
mieszkania. Bo wynajem był coraz droższy, a kredyt to śmierć. Żyliśmy z dnia na dzień, bez
własnego miejsca. Postanowiliśmy kupić domek do remontu koło Szprotawy. Wróciliśmy. Domku
nie ma - kredyty coraz droższe, ceny rosną. Mieszkamy kątem u rodziców. Powoli tracimy
nadzieję. Ale nigdy nie stracimy jej do końca".
Jacek: "Jeszcze niedawno mówiłem matce - "Burz tę ścianę, mi ten pokój
niepotrzebny, ja tu już nie wrócę. Zrobisz sobie większą kuchnię". A matka: "Niech stoi,
poczekajmy jeszcze". Miała rację". Mieszkają więc w Szprotawie u rodziców. Siedzą w wąskim,
"tramwajowym" pokoju, przynoszą z kuchni kolację, częstują. Jacek opowiada o swojej nowej
roli - bezrobotnego: "W urzędzie pracy wiszą trzy ogłoszenia, w tym jedno - "pan stopek" -
przeprowadzanie przez pasy. Do tego księgowa, i kierowca, ale musi być koniecznie inwalida.
Poszedłem na spotkanie w klubie pracy. Pani po średniej szkole, co skończyła jakiś biedny
kurs psychologiczny, pieprzy farmazony: "Jak to możliwe, że nie macie roboty, sami siebie
pogrążacie, musicie szukać, chodzić! Chodzenie to też ciężka praca!" Mówi: "Jak są jakieś
problemy, codziennie przyjmuję do 15". No to ja poszedłem, mówię: "Proszę pani, mam średnie
wykształcenie administracyjne, tak zwana sekretarka, skończyłem szkołę w Zielonej Górze.
Chciałbym szukać pracy w urzędzie miasta czy w kuroniówce, w jakiejś administracji". A ona
do mnie: "A co pan, k..., ma za wykształcenie? Czego pan ode mnie oczekuje? Że niby co,
podam coś na tacy?". Zrypała mnie tak, że myślałem, że się zapadnę. A przecież wiem, że w
administracji pracują moi kumple, którzy mają gastronomiczną zawodówkę". Później Jacek
opowiada jeszcze, jak wracali kiedyś stopem, zatrzymał się burmistrz, zaczęli rozmawiać,
opowiadać burmistrzowi, że młodzi uciekają, że nie ma zatrudnienia, że zapaść, że nie widać
polityki miasta. On na to, że nie ma wpływu, że współczuje i się solidaryzuje.
Sylwia: "Coraz więcej zakładów upada. Powstają małe firmy, które
zatrudniają na sezon - od maja do sierpnia. Potem czekasz. W "kołdrach" kobiety pracują 30
dni w miesiącu - dostają od 400 do 500 złotych. Jak ktoś w Szprotawie załapie się na 600-700
- trzyma się tej roboty jak może". Wieczór. Puste osiedle. Jacek i Sylwia idą spać.
FILM
W filmie występuje burmistrz. Mówi: "Spotykam się z mieszkańcami na ulicy,
na spotkaniach, zebraniach. Społeczeństwo bardzo sobie ceni ład i porządek. Ci ludzie, z
którymi się spotykam, odbierają mnie ciepło, pozytywnie, z sympatią".
Opowieść druga: Anioł
Anioł chce czynić dobro. Ma długie włosy, czarną pelerynę i czuje się
punkiem. Siedzi teraz w poradzieckim bloku na dawnym lotnisku wojskowym. W tle słychać
"Always look at the bright side of life", Anioł opowiada: "Do Szprotawy przyjechałem z
rodziną w 1973 roku. Wcześniej mieszkaliśmy na wsi, 50 kilometrów stąd. Tam mieliśmy tylko
jeden pokój, urodziła się jeszcze siostra, a tu rozwijała się huta, powstały bloki. To była
dla nas życiowa szansa. Huta zatrudniała ponad półtora tysiąca osób, miała dwa ośrodki
wczasowe, w tym jeden nad morzem, swoją orkiestrę dętą, budynki. Teraz ma tylko swojego
syndyka.

Fotka Anioła z tego artykułu
W liceum organizowaliśmy wieczory z muzyką punk, uświadamialiśmy,
wykładaliśmy podstawy ideowe. Na lekcjach wylatywałem z klasy za fryzurę, dostawałem nagany,
nakręcałem wystawy w domu kultury. Pikietowaliśmy cyrki, rozdawaliśmy ulotki na mieście,
kleiliśmy plakaty. W końcu postanowiliśmy to oficjalnie zarejestrować, założyliśmy
Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych. Niektórzy się uczyli, inni pracowali, nikogo na
zewnątrz nie ciągnęło. Uważaliśmy, że skoro nic się nie dzieje, to trzeba coś robić samemu,
tworzyć środowisko. A potem ludzie potracili robotę, ugrzęźli, zaczęli mówić o ucieczce.
Wszystko się rozpadło. Ja nie dostałem zasiłku, wokół było coraz ciężej, duże redukcje. Parę
miesięcy pracowałem na czarno u kamieniarza, potem dostałem powołanie do służby zastępczej i
trafiłem do wodociągów. Jako inteligent dostałem odczytywanie wodomierzy, wystawianie
rachunków, sprawy biurowe. Odrobiłem wojsko, spytali, czy nie chcę pracować u nich dalej.
Zostałem. Dwa razy podchodziłem do studiów, dałem spokój. Robiłem wieczorki poetyckie,
zaprosiłem ekologiczny Klub Gaja, wjechali z wystawą o graffiti. Kleję plakaty dowalające
policji, wydaję pocztówki o treściach związanych z punkiem i okolicami: antyfaszystowskie, o
prawach zwierząt i tak dalej. Niewielkie zyski ładuję w to, żeby kogoś ściągnąć - opłacić
przejazd. Kupuję czasem książki do biblioteki szprotawskiej - ekologiczne, trzy gazety do
czytelni dostarczam stale: "Mać Pariadka", "Zielone Brygady" i "Wegetariański Świat".
Znajomi związani ze sceną hardcore punk podsyłają mi swoje gazety. Na okładce jednej z nich
było zdjęcie zakonnicy, na habicie miała napis "straight edge is my power". "Straight edge"
to znaczy: bez papierosów, alkoholu, bez narkotyków, wszystko związane z otoczką hardcore.
Ale kierowniczka biblioteki przestraszyła się, że jestem satanistą, musiałem jej tłumaczyć.
Innym razem ściągnąłem "sound system". W miejscu, gdzie nocowali, poszły w nocy szyby, bo
jeden z organizatorów zaczął startować do panny ze Szprotawy, jej chłopak zebrał kumpli,
zaczęli rzucać kamieniami w okna. Tym razem musiałem się tłumaczyć przed domem kultury.
Pracuję w firmie, która podlega pod gminę, dlatego muszę uważać. Byłem na
proteście przeciw wysypisku śmieci, a w poniedziałek już telefon, żeby coś ze mną zrobić.
Czasem łapie strach - że może burmistrz cię załatwi, że niczego już nie znajdziesz. Bo
władze potrafią się mścić - nie tylko na tobie, ale na całej rodzinie. To jedyna obawa. Ale
trzeba robić swoje". Potem Anioł oprowadza po dawnym radzieckim lotnisku, pokazuje hangar na
dwa samoloty bojowe, potem na 30 myśliwców, potem na helikoptery. W pierwszym leżą teraz
główki kapusty, w drugim składują solankę na sypanie ulic, trzeci stoi pusty. Dalej
zarośnięte trawą podziemne zbiorniki, włazy, studnie. A później pola i nie rozebrana jeszcze
część pasa startowego. Anioł wchodzi na hangar, patrzy na bloki i mówi: "Nigdy nie chciałem
stąd uciec. Bawią mnie ci, którzy wyjechali argumentując, że we Wrocławiu są kina, teatry,
kultura. Przyjeżdżają teraz do Szprotawy, znów narzekają, że tu się nic nie dzieje. A ja
pytam: "Dobra, a kiedy ostatnio byłeś w kinie?". "Nie wiem, kilka miesięcy temu". Szprotawa
nie jest wcale gorsza. Różni się tylko skalą. Tu też można próbować coś zmieniać".
Opowieść trzecia: Fryzjerka Zającówna
Fryzjerka Zającówna podjeżdża pod zakład, podnosi żaluzje, włącza
świetlówki, odpala gazowy piecyk. Pół godziny do otwarcia. Siada wśród szczotek, nożyczek,
żelów. Opowiada, że ludzie coraz rzadziej się strzygą, że przychodzą głównie dyskotekowe 12
i 13-latki, że duża konkurencja, 15 zakładów fryzjerskich w jednym miasteczku, ale nie można
się poddawać. Znajomi się porozjeżdżali, czasem zajrzą tylko w weekend. Ci, którzy zostali -
wegetują na bezrobociu, odpływają w narkotyki, znikają z życia. Byli fajni, inteligentni, a
teraz błąkają się z ławki na ławkę. Mówi, że rozmawiała ostatnio z kolegą, który próbuje
wyjść z "dragów", ale za daleko już zajechał, wyprzedaje swoje rzeczy, przynosi jakieś złote
łańcuszki. Fryzjerka Zającówna powtarza, że ją samą trzyma tylko praca, ale że i tak łapie
coraz głębsze doły, że zaczyna osiadać. Potem młoda fryzjerka odwraca się, otwiera zakład i
zaczyna strzyc.
FILM
Burmistrz, narrator: "Miasto Szprotawa jest miastem europejskim. Szykujemy
się do wejścia do Unii Europejskiej. Oczywiście razem z Polską! Stąd też nasze obchody
tysiąclecia. Tak, tak. Szprotawa od dwóch lat przygotowuje się do jubileuszu. Opracowaliśmy
już program. Przede wszystkim został uruchomiony hotel. Odpowiedni lokal na dzisiejsze czasy.
Nie musimy się niczego wstydzić". Dalej Maciek filmuje uczniów, którzy siedzą na dworcu po
lekcjach, grają w karty, czekają cztery godziny na pociąg. I szewca, który będzie z okien
warsztatu oglądać przemarsz 700 koni.
Opowieść czwarta: Birut
Birut ma 23 lata. Pracuje, tyle że nie w Szprotawie. Dojeżdża codziennie
autostopem 50 kilometrów, jest ratownikiem na pogotowiu. Chce się przenieść do szpitala w
Zielonej Górze. Jak został ratownikiem? "Do liceum przyjechał facet, zaczął opowiadać o
wspaniałej szkole medycznej w wałbrzyskiem, że wielki internat, świetne warunki,
gwarantowana przyszłość. Ściemniacz nieziemski, był wuefistą, opowiadał nam później na
zajęciach, jak był w reprezentacji olimpijskiej, jak witał się z papieżem, jak rozwalali na
baletach drugą wiochę i tak dalej. Na wuefie siadaliśmy na macie, a ten ciągle ściemniał.
Nic dziwnego, że dałem się nabrać. Pamiętam pierwszy dzień w szkole - niesiemy torby,
szukamy internatu. Widzimy wielką bramę, ceglany mur, napis: "Szpital dla psychicznie i
nerwowo chorych". Myśleliśmy, że może wejście jest gdzieś obok - zadzwoniliśmy, przepuścili
nas przez bramę - "Tak, to tutaj, z dyspozytorki na prawo, ta mała chatka to internat".
Z jednej strony odwykówka dla alkoholików, z drugiej strony wariatkowo. Z mojego pokoju
widziałem codziennie rano, jak chodzą pogięci, śmieją się, gruchają na ławkach, bo leki
spidujące działają na popęd. Po lekcjach wychodziłem do parku, spisywałem ich życiowe
historie, jedną wydrukowałem nawet potem w swoim zinie. Co dzień lekcje, po lekcjach
fascynująca przygoda. Tak skończyłem szkołę i zostałem prawdziwym ratownikiem".
Birut opowiada, jak dojeżdża na stopa, jak spotyka kierowców, którzy
próbują go nawrócić, jak pcha stare golfy, które wysiadają w trakcie jazdy, jak jeździ
trabantami z młodymi biznesmenami w gajerach, jak spotyka milczących rajdowców, kapłanów,
akwizytorów... Później znów o pracy: "Kierowcy karetek opowiadają historie z cyklu "gdyby ta
nysa potrafiła mówić". O tym, jak lekarz był tak pijany, że puścił pawia na stetoskop,
kobieta zadzwoniła ze skargą na dyspozytornię, ale operatorka na dyżurce też była na bani,
opowiadają o weselach, przebojach z panną młodą, o interwencjach na imprezach i tak dalej.
Wiara nie jest sztywna, umilają czas gawędą. Ale są też ciężkie wyjazdy. Wchodzimy - nora
bez światła, na stole świeczki. Pielęgniarka otwiera szeroko oczy, wyjeżdża z tekstem: "Jak
to możliwe w XXI wieku?". Niby ma doświadczenie, a nie rozumie - przecież to oczywiste, że
nie każdego stać na prąd. Jedziemy na następną wieś - babcia je tylko jabłka, zawsze jak
wjeżdżamy, na stole leży skrzynka jabłek. Tu też prąd dawno odłączyli. Spisuję odcinek renty
do ubezpieczenia - czytam: "70 złotych". Myślę: "Błąd, jednego zera zabrakło". Ale to nie był
błąd. Babcia leży, nie leczona o dawna, pikawa jej wysiada. Bo ja jeżdżę głównie do żulików,
cwaniaczków i do biednych, takich, którzy dzwonią z nędzy - nie mają za co wykupić leków,
lekarz im coś przepisze, oni znów nie wykupią, znów jedziemy - błędne koło. Doraźnie
podleczymy wstrzyknięciem, ale wiemy, że za dwa miesiące znów przyjedziemy, być może tym
razem już do nieprzytomnego. Standardowy wyjazd to stwierdzenie zgonu. Jechaliśmy ostatnio -
mżaweczka, niedzielne przedpołudnie, sztywny pijak, chleb powszedni. W połowie drogi głos z
dyspozytorki: "Pośpieszcie się, włączcie sygnały, bo chyba żyje". Dojeżdżamy, włazimy w
śmietnik, torujemy drogę, ten: "Co, k...?", podnosi się, nie chciał pojechać bez kundla,
wpakowaliśmy go do karetki razem z psem. Nazywał się Wódkiewicz, pytałem, czy przez "t",
ten dumny: "Wódkiewicz, jak wódka". Po roku zwinąłem go naprawdę do trupiarni. Taka robota.
Czasem tylko przychodzi satysfakcja, że jednak kogoś uratujesz. To jedyny plusik całej tej
rzeczywistości". Birut milknie. Potem chce jeszcze pokazać swoje ziny, tomiki wierszy,
komiksy, które wydawał z pomocą polonistki Skawińskiej. Wyciąga papiery, ale nagle zaczyna
wyć "erka", Birut biegnie do samochodu, trzaska drzwiami, polonez wytacza się z podwórka,
błyska błękitem, znika w uliczkach. Dokończy następnym razem, jak tylko wróci okazją do domu.
Opowieść piąta: Polonistka Skawińska
Sowiny to dzielnica starej Szprotawy - z upadłym pegeerem, upadłą hutą,
upadłym lokalem gastronomicznym, z malowniczymi domami, polem, zielonym wzgórzem i szpalerem
drzew. Na Sowinach mieszka Małgorzata Skawińska, która uczyła większość tych, którzy już
opowiadali i tych, którzy jeszcze wystąpią. "Przyjechałam tu z miasta, z wyboru. Tu było
mieszkanie i praca. Trudny wybór, chociaż może ludzie są tu ciekawsi, bo doświadczeni przez
los. Ale bardziej stłamszeni. U władzy są ludzie starsi, doświadczeni, znają ukute od dawna
mechanizmy. Są też plusy: bo małe środowisko i brak anonimowości w pewnym momencie zaczyna
pomagać. Tu wszystko jest bardziej wymierne - twoja pozycja, twoje działania. Łatwiej
załatwić banalne sprawy. Tyle, że to miecz obosieczny. Podpadniesz burmistrzowi -
ryzykujesz śmiercią cywilną. W dużym mieście jest więcej środowisk, w które można wniknąć, a
tu środowisko jest jedno. I konflikty mogą być bardzo niebezpieczne - szczególnie przy tak
wysokim bezrobociu. A zapaść się pogłębia. Mam znajomych ogrodników, jeżdżą po okolicy,
sprzedają drzewka. Są porażeni, mówią, ze wszystko wokół umiera, to nie jest kwestia tylko
Szprotawy. Marazm zaczyna ogarniać nawet - zdawałoby się - dochodowe przedsiębiorstwa. I
przechodzi na młodych. Bo pokolenie Moniki, Biruta, Maćka coś jeszcze robiło. Miało ten swój
TIK, uczniowie chodzili półnadzy po korytarzach, oblewali sobie czymś włosy, zapraszali nas
do udziału w happeningu. A teraz pogłębia się wstyd, zniechęcenie.
Zabrakło pozytywnych wzorców, inicjatyw, które by kontynuowali. Są często
inteligentni, wybitni, ale widzą, że wokół wszystko pada i im skrzydła też opadają.
Opamiętanie przychodzi dopiero przed maturą i kiedy próbują się dostać na studia. Wtedy
przychodzi kolejne rozczarowanie, powracają w miejsce, do którego nie ma już po co wracać,
zapisują się do urzędu pracy i to koniec. W Szprotawie jest już ogromna grupa ludzi, którzy
nigdy nie pracowali, pozostaje im ławeczka w parku i ławeczka przed apteką. Po paru latach
są już nie do odzyskania, szczególnie tu, gdzie nie ma ich do czego odzyskiwać. Nasz
"Oksford" to szkoła biurowa w Żarach. Prócz tego jest jeszcze potężna szkoła zawodowa, gdzie
z dojeżdżającymi kształci się 1500 osób. Pracę znajduje ułamek, drogę na studia też mają
właściwie zamkniętą. Kończą kierunek gastronomiczny, kucharski, stolarkę, ale nie mają
kapitału, żeby coś otworzyć. Poza tym tu nie ma rynku. A przepaść pomiędzy nimi a metropolią
będzie się pogłębiać: najbardziej operatywni wyjeżdżają do dużych miast, a słabsi stają się
jeszcze słabsi. Miasteczko to dramat, a kolejna tragedia to wieś.
Są oczywiście wyjątki. Na przykład dziewczyna, która po szkole zaczęła od
razu pracować, utrzymuje rodzeństwo, walczy jak lew, jest już na drugim roku studiów
wieczorowych. Wszystkim stawiam ją za wzór - obrazek - jak wiele można osiągnąć, jeśli się
chce. Jest wiele powrotów ludzi wykształconych. Ostatnio dziewczyna, która skończyła
prawo z jedną z najwyższych lokat, ale nie jest z rodziny prawniczej i nie miała szans na
aplikację - wróciła do Szprotawy. Szukała pracy na miejscu. W końcu trafiła na ogłoszenie -
"Poszukiwana wykwalifikowana sekretarka, języki". Pomyślała: "Trudno, trzeba gdzieś przecież
pracować". Rozmowa kwalifikacyjna szła bardzo dobrze, do momentu, kiedy powiedziała:
"Przepraszam, ale dyplom dostarczę potem, nie wydali jeszcze z uczelni". Pracodawca:
"Jaki dyplom?". Ona: "Skończyłam prawo". A on: "Nie, nie, to my dziękujemy. Nie potrzebujemy
takich pracowników". Szukali ludzi bez dyplomu. Była za mądra. Mierny, ale wierny i tak
dalej. Wyjechała". Skawińska mówi jeszcze, że sama już tu pewnie zostanie, jej dzieci
wyrosną w małym miasteczku, a więc musi tu działać, żeby im zapewnić warunki. "Myślę, jak tu
zrobić dobrą szkołę - żeby nie musiały chodzić do internatu. Podejście czysto egoistyczne.
Jak nie zadbasz sam - nie będzie tu niczego. Trzeba próbować".
Opowieść szósta: Barman
A teraz barman. "Skończyłem w Szprotawie szkołę, trzymałem w ręku maturę i
myślałem, że mam świat u stóp. Oblałem egzamin na historię, trafiłem do studium, potem
kolejne wydziały uniwersytetu, zaczęła się liczyć sama przyjemność życia w dużym mieście. Bo
Wrocław inaczej pachnie, czujesz to, kiedy tylko wychodzisz z dworca. Zaczęły się kolejne
prace - najpierw jako kelner, potem za barem. Ciężko było połączyć dzienną naukę z nocną
pracą, ale jakoś szło. Byłem we Wrocławiu pięć lat. Pracowałem w znanym, drogim lokalu - w
"Casablance" - płace były niezłe, ale i tak za małe na wrocławskie warunki. I przyszedł ten
dzień. Miałem nóż na gardle - za dwa dni musiałem opuścić mieszkanie, za tydzień kończyła
się umowa o pracę - żona, małe dziecko, nie było wyboru. Musieliśmy wracać. To był straszny
moment. Już wypuściłem się z zapyziałka na wielki świat, już obracałem się w wielkim mieście
i nagle zmiażdżyła mnie rzeczywistość. Cały dobytek zmieścił się w trzech torbach i jednym
plecaku. Telewizor oddaliśmy znajomym. Wróciliśmy autobusem - było dobre połączenie,
niespełna trzy godziny. Szprotawski dworzec PKS, mamo - przyjmij. Klamka zapadła".
Szprotawa nie jest brzydka - dwie rzeki, mała Wenecja. W archiwum są
zdjęcia z lat 40., na tej ulicy był kanał. Kajakiem można było dopłynąć do rynku. Zostało do
tej pory trochę starych budynków, ratusz, park, stary basen olimpijski. Jest hotel z ciekawą
historią: kiedyś była tu siedziba UB. Potem, w latach 70., w trakcie remontu wymurowali
zwłoki ze ścian. A przez okno widać zdewastowany kościół ewangelicki. Nie zniszczyła go
bratnia armia radziecka, oni zdjęli tylko kopułę, reszty dokończyli Polacy - bo niemieckie.
Ale to urokliwe miejsce. Latem w niedzielę przed południem, kiedy wszyscy siedzą w kościele,
mury nagrzane, bruk parzy w stopy, słońce spływa z nieba, dzwon bije na sumę - Szprotawa
wygląda jak sycylijskie miasteczko. Barman szarpie za kurek, leje komuś piwo, potem mówi, że
nie poda imienia, bo nie chce dokumentować życiowej porażki, znów wspomina Wrocław, wreszcie
zaciska zęby i powtarza: "Ja tam jeszcze wrócę". Zaraz zaczyna się impreza: "Pojadą na
tabletkach. Ja będę puszczać muzykę, oni będą się bawić. Zarzucą zielone i białe -
amfetamina, najlepsza witamina".
FILM
Burmistrz mówi: "W moim apelu zwróciłem się w sposób jednoznaczny z prośbą
do mieszkańców o pobieranie nasion, którymi dysponujemy i wyhodowanie sadzonek na potrzeby
miasta. W ostatnich latach wysadzanie kwiatów bardzo się społeczeństwu podobało.
Potrzebujemy tych kwiatów bardzo dużo. Mi się marzy sto tysięcy sztuk szałwi. Jest to kwiat
bardzo ozdobny, czerwony, rzucający się w oczy. Apel spotkał się z sympatycznym odzewem
społeczeństwa. To tak niewiele trzeba wysiłku, żeby we własnym zakresie wyhodować surfinię
czy szałwię. W pojemniku po jogurcie, a nawet w plastykowej butelce po napojach, odpowiednio
obciętej".
Opowieść siódma: Szyszka
Kocha Szprotawę. Była na studiach w Krakowie - nie wytrzymała. Na piątym
roku rzuciła naukę, wróciła, nikt nie mógł pojąć dlaczego. A ona po prostu postawiła na
rodzinę. Bo w Krakowie zadała sobie pytanie - "Jak ja mam wychowywać dziecko w dużym
mieście? Chodzić z nim na cmentarz, bo to jedyne spokojne miejsce?". Nie podobały jej się
drogie knajpy, nieszczere układy, stancja z oknem na wewnętrzne podwórze. Teraz Szyszka pcha
terenowy wózek, wiezie dziecko na spacer do lasu, mija wykroty, korzenie, koła zamiatają
ściółkę, wzdłuż rzeki, potem coraz głębiej w gęstwinę. Wspomina dawną Szprotawę, TIK, starą
paczkę, wspólne wyjazdy na koncerty, etos szprotawskiego undergroundu, nocne manewry, hasła
na murach, magiczny napis w centrum: "Diabeł stworzył armię, a Bóg dezertera", pierwszy
zespół punkrockowy, nocne imprezy w "ewangeliku", kąpiele w basenie o północy, polonistkę
Skawińską - załamaną, wychodzącą z nauczycielskiego pokoju z płaczem po kolejnych próbach
przeforsowania jakiejś akcji, happeningi w szkole: kawałki z rzeźni, chłopaki rzucający się
przed nauczycielami mięsem, wątrobą, kiszką, wśród nich Mariusz w roli spowiednika - zaraz
potem chciał zresztą naprawdę pójść do zakonu, ale się ożenił. "To niby nie było nic
wielkiego, w każdym mieście można takich znaleźć. Ale teraz wszyscy za Szprotawą tęsknią,
nawet, jeśli jej nienawidzą. Bo tu była dobroć, bezinteresowność. Pamiętam, przyjechała do
mnie koleżanka, była zszokowana - jak można dawać trawkę za darmo? A to było normą. Teraz
już handlują. Co pewien czas tylko przyjeżdża chłopak ze wsi, przywozi towar, wszystkich
częstuje, upala, potem przez długi czas wszyscy chodzą szczęśliwi".
Szyszka jedzie dalej, wózek dojeżdża do wigwamu. "To mój mąż buduje. Tu
jest wylot na ognisko, tu wejście, tam ścieżka nad wodę. Wiele jeszcze brakuje. Chodzi sam,
męczy się biedny, znosi drzewo, buduje, potem ktoś kradnie, wynosi pół ściany. Ja krzyczę na
męża: "Mógłbyś z dzieckiem trochę pobyć!", a on: "Ja właśnie dla dziecka wigwam buduję, żeby
nie było w czterech ścianach, a na świeżym powietrzu". Nie chcemy stąd wyjeżdżać, nie wiemy,
co nas tu trzyma. Śmiejemy się, że wyrośnie nowe pokolenie - dzieci chowane w miłości do
Szprotawy, które tu zostaną. Bo w Szprotawie coś się dzieje, ale nie wiadomo co. Coś tu jest
pięknego, ale nikt nie wie co". Kropi deszcz, przykrywa rzekę, szumią trzciny. Na drugim
brzegu szary Puszczyków, kościółek, żydowski cmentarz, psy.
FILM
Wreszcie nadeszły obchody tysiąclecia. Monika została we Wrocławiu,
choruje. Maciek filmuje ostatni dzień przygotowań, kamera pokazuje rusztowanie, kobietę, co
szoruje szczotką ryżową bruk, potem ostatnie sadzenie kwiatków - słynna szałwia ląduje w
kwietnikach. Widać odmalowane fasady kamienic, zabłąkaną peerelowską reklamę peweksu na
murze, zaraz potem przebitka - już zamalowali na żółto. Kolejna scena - dzień obchodów.
Pusty dworzec, z pociągu wysiada kilkanaście osób. Zbliżenie na ratuszową wieżę, o dwunastej
gra hejnał z kompaktu, w rytm muzyki dzieci kołyszą się na trzepaku, ktoś reperuje wartburga.
Nie przyjechał prezydent Kwaśniewski, kanclerz Niemiec, ani światowe telewizje. Jest za to
Festiwal Ziemia i Pieśń - widać scenę, w tle sztandar Unii Europejskiej. Wodzirej - aktor z
teatru z Zielonej Góry - zapowiada zespół "Dojrzałe kłosy": "Byli nawet za granicą!".
Widowisko: w rolach głównych nauczyciel historii i jego kolega. Nauczyciel-Otton: "Witam cię
miłościwy księciu Bolesławie, witam was, zacni panowie (tu ukłon w stronę trybuny z
burmistrzem, radnymi i senatorem), witam cię ludu, tak licznie dziś zgromadzony". Bolesław:
"Rad jestem ci, że tu z nami jesteś, dlatego witamy cię wszyscy, życzymy wspaniałej uczty,
na którą zapraszam ciebie, Ottonie i was, zacni panowie" (ukłon w stronę trybuny).
Dzieci stoją w perukach, płyną w upale, nauczyciel ZPT zapowiada kolejne delegacje szkolne,
które podchodzą do trybuny, na końcu przez miasto przechodzi kilkanaście koni (miało być 700,
ale nie wypaliło). Konie wyjeżdżają z miasta, zaczyna się uczta, potem burmistrz wręcza
ordery swoim współpracownikom i gratuluje udanej imprezy.
Opowieść ósma: "NEUROPATIA"
Noc, próba w poradzieckiej hali remontowej dla czołgów. Zimno, połowa
garażu oddzielona kotarą, czerwone cegły, niebieska żarówka, trzask farelki, wybite korki,
teraz chodzi tylko wzmacniacz, ogrzewanie idzie w kąt. Norbert stuka w mikrofon, Pentlik
szarpie struny, Fabian stroi gitarę. Pod ścianą trzech fanów. Na głowach wełniane czapki,
para z ust, ortalion błyska w elektrycznym świetle. Grają, potem siedzą, syczą, chlupią.
Kilku fruwa, kołuje, reszta płynie. Brakuje Bodka, perkusisty. Opowiadają o zjadaniu żarówek,
że mają na nie chrapkę, potem milczą, potem przychodzi Bodek, znów grają, potem wspominają
dzieciństwo, czasy, kiedy w Szprotawie stacjonowały radzieckie wojska, wypady na poligon,
szybki zakup kiełbasy, kaszanki, zagęszczonego mleka w wewnętrznym sklepie, ucieczkę, strzał:
jeden dostał, miał wtedy 13 lat, potem podobno nosił kulę jako naszyjnik. Mówią o
wykupywaniu z aresztu, składkach na flaszkę, o legendach - że na gliniankach leżały trupy
żołnierzy, o sąsiedzie, który handlował z ruskimi benzyną, a potem zniknął, mówią o czołgach,
o pięknych srebrzystych migach, co latały nad miastem. O tym, że wyjście sojuszniczej armii
to był czas na to, żeby się ustawić, czemu nie urodzili się pięć lat wcześniej, czemu nie
udało im się wykupić mieszkań, taka obłędna kasa. Potem znów grają, spada temperatura,
pulsuje kolumna, zamykają garaż.

Fotka Neuropatii z tego artykułu
Następnego dnia Szprotawa wstaje w słońcu. Fryzjerka Zającówna otwiera jak
zwykle zakład, sąsiadka Maćka idzie do swojego lumpeksu, barman do knajpy, Szyszka na spacer,
Birut łapie stopa, Anioł niesie gazetki do biblioteki. W barze "Smakosz" pojawiają się
pierwsi konsumenci, ktoś przeciera wielką gablotę - "przyjaźń i współpraca" - o kontaktach z
niemieckim miastem partnerskim, w środku fotografie, uściski dłoni, burmistrz. Zaludnia się
bazar za ruinami ewangelickiego kościoła, ludzie oglądają, kupują, mówią cicho, chodzą
powoli. Trzy przekupki z targowiska myją szklanki w domu handlowym "Turkus", piętro wyżej
siedzi Bodek, w zastępstwie Norberta sprzedaje płyty na stoisku muzycznym. Milczy, tonie w
postimprezowej zadumie, potem zaczyna opowiadać o kolejnych miejscach prób, o powołaniu do
wojska, służbie, o powrocie do grupy, koncertach: "W domu kultury jest zakaz grania - i na
dworze, i w środku - burmistrz wydał takie zarządzenie. Pozostała jedna knajpa, ale jak
pograsz do 11, masz gwarancję, że wpadną mendy, trzeba szybko zaczynać i szybko kończyć".
Później Bodek mówi, że zajmuje się domem, bo matka kiepskiego zdrowia, że nie może prosić
siostry, żeby ugotowała obiad czy posprzątała, bo ona właśnie robi maturę. Bodek więc gotuje,
prasuje, pierze, oprócz tego robi z ojcem fuchy w hydraulice, no i chodzi na próby. "Można
dać jakoś radę. Wszyscy mówią żeby wyjechać do Zielonej czy do Wrocławia, ale gówno prawda -
tam jest to samo. Norbert mieszkał przez rok w Zielonej Górze, dojeżdżał na próby, w końcu
wrócił. Tu jest pełno zieleni, las, żadnych zadym. Byle jeszcze była robota. Otwiera się w
Polkowicach fabryka volkswagena - 50 kilometrów stąd, może wezmą ludzi ze średnim
wykształceniem, jeździłem pytałem, jest szansa. Będzie lepiej".
Później przychodzi Norbert, mówi, że wyjechał do Zielonej od supermarketu,
ale praca nie miała sensu: siedem dni w tygodniu od 5 do 23, z czterogodzinną przerwą. Teraz
ma sklep muzyczny, dokłada do interesu, ale przynajmniej robi to, o czym marzył. Byle tylko
nie wyjechali wszyscy, którzy kupują płyty.
FILM
Ciotka Maćka wyleciała już z huty, straciła pracę jako jedna z ostatnich.
Krząta się teraz w kuchni, robi kawę. Maciek stoi za kamerą, słychać głos z offu: "No to jak
się ciocia czuje na bezrobociu". Ciotka uśmiecha się: "A jak się mam czuć? Pij kawę, Maciek"
- odwraca się, trzaska czajnikiem. Później powie, że najgorzej mają młodzi - bo w Szprotawie
pracę dostaną tylko renciści i emeryci, że wszędzie tylko zakłady pracy chronionej. Że
dobrze, że Maćkowi udało się wyjechać.
Opowieść dziewiąta: Ksiądz
Ksiądz mieszka na Sowinach. Nadzoruje remont plebanii, prowadzi do pokoju,
mówi: "Dla mnie Szprotawa była już czwartą plebanią, mam dystans do tych spraw. Ludzie,
którzy tam na dole nie płacą, nie mogą podołać wymaganiom materialnym, przychodzą do nas na
górę. Popadli w depresję. Widać, jak wielkiej opieki potrzebują. Nie potrafimy tego środka
znaleźć. Same rekolekcje czy spotkania nie wystarczą. Od wielu lat nikt tu się nie budował.
Nowych miejsc pracy nie widać. Co wymyślić? Wiemy, że trzeba z czymś wyjść. Ale z czym? Może
nie potrafimy dostrzec jakiejś możliwości? Ludzie są zrażeni wyzyskiem w firmach prywatnych.
Ale nikt już nie odważy się zbuntować. Ładnie się to wszystko nazywa - pracodawcy mówią, że
ludzie nie chcą pracować, że niszczą narzędzia. A spojrzeć, w jakich warunkach oni pracują,
soboty, niedziele, bez świadczeń... To przykre, co mówią młodzi: "Pracy nie mam, mieszkania
nie mam - jak więc mam założyć rodzinę?". Zero perspektyw. Żadnych podstaw, by zapewnić
bliskim byt. Taka jest nowa rzeczywistość. Spodziewaliśmy się, że będzie bardziej radosna.
Może transformacja poszła zbyt gwałtownie? Nagle okazuje się, że wszyscy mają prowadzić
firmy, promować produkty, mają być prężni, mobilni, pomysłowi. A oni tego nie potrafią.
Prości ludzie, którzy byli motorem przemian, płacą w Szprotawie największą cenę".
Bezrobotni i burmistrz
Szprotawscy bezrobotni ogłosili strajk. Okupują siedzibę burmistrza,
rozwieszają plakaty, robią kukły, czekają na wojewodę. Do miasteczka zjechało kilku
dziennikarzy, przyjechał ktoś z urzędu marszałkowskiego. Do tej pory protestującym udało się
zrealizować jeden postulat - pomoc socjalna przyznawana będzie w postaci bonów żywieniowych,
a nie w gotówce, żeby nie wspierać alkoholików. Protestują dalej. Harcerze przynieśli
śpiwory, pielęgniarki szpitalną zupę. Na rynku co dzień w południe gra kompaktowy hejnał,
właściciele otwierają knajpy, sklepy spożywcze i lumpeksy, dzieci idą do szkoły. A
bezrobotni siedzą na schodach, oglądają obrady sejmowe, kłócą się, dzwonią do sąsiednich
gmin, chcą rozszerzyć akcję na całe województwo. Kilku odchodzi - idą sprzątać szpital,
obierać cebulę, dorobić gdzieś na dniówkach. Inni im zazdroszczą, szemrają, jeszcze inni
zasypiają na krzesłach. Kilku rozdaje ulotki: "Komitet Protestacyjny Obrony Bezrobotnych.
Bezrobotny, jesteś za burtą. To nie twoja wina, że nie masz pracy! Możesz wysłać rządzących
na zasiłek, jesteś na tyle silny! Musisz tylko w to uwierzyć! Ci w rządzie i parlamencie nie
są mądrzejsi ani lepsi od Ciebie! KOB walczy o bezpieczeństwo socjalne nas wszystkich.
Bezrobotny, jesteś człowiekiem, masz swój honor i prawo do godnego życia. Nie daj się
zdeptać przez kogokolwiek! Nie pozwól, aby zbieractwo runa leśnego było Twoim sposobem na
utrzymanie rodziny". Jeden z protestujących: "Do tej pory ludzie siedzieli cicho, bo
jeździli na czarno do Niemiec. Teraz większość dostała "misie" do paszportów, w oczy zajrzał
strach". Za drzwiami siedzi burmistrz. Opowiada o inwestycjach w wodociągi, o nowych
latarniach i elewacjach, mówi, że młodzi wyjeżdżają, bo taka jest moda, on sam chciał
wyjechać - a teraz proszę - wcale nie żałuje, że mieszka w Szprotawie. Burmistrz opowiada
jeszcze, że marzy mu się zachodni inwestor, dlatego promuje Szprotawę za granicą, w tym celu
pojechał nawet do Londynu, do polskiego konsulatu. Nie wie, ile procentowo wynosi bezrobocie,
ale rozumie rozgoryczenie. Tyle, że akurat wśród tych za drzwiami jest wielu złych ludzi,
którzy pracować nie chcą.
Zakończenie
Tak przyszedł w Szprotawie rok 2001. Po święcie miasto zyskało most,
asfaltową drogę, drewnianą rzeźbę. "Neuropatia" zagrała koncert, przyszło ponad 150 osób.
Szałas męża Szyszki został po raz kolejny zdewastowany. Anioł kupił komputer, z pieniędzy
żony - za zaległe podwyżki nauczycielskie. Teraz może dotrzeć do świata ze swoją wizją. Jest
szczęśliwy. Polonistka z Sowin doszła do wniosku, że Szprotawa zasklepiła się na zawsze: "To
jest pokolenie, które nienawidzi. Czego nie zrobisz - walczysz. Jeżeli organizujesz
przedstawienie, to znaczy, że pchasz się na czyjeś miejsce. Bo masz lepsze wykształcenie niż
kierownik domu kultury, albo chcesz zostać burmistrzem. Ta nienawiść przejdzie na nas. A
nasze dzieci będą uczyć się od nas, tak jak my uczymy się od nich, poznajemy reguły gry".
Birut miał wypadek, kiedy jechał na stopa do pracy w pogotowiu. Samochód wpadł na drzewo,
zapalił się, Birut leżał miesiąc w śpiączce, ale już się obudził. Monika i Maciek dostali
nagrodę od kinematografii i ministerstwa za poprzedni obraz. Wymyślili też zakończenie filmu
o Szprotawie. Będzie twarz burmistrza, który mówi: "Porządek, ład, estetyka, to mało. Byłbym
zadowolony, gdybym nie widział biednych dzieci. Gdyby matki nie musiały prosić o pomoc,
ludzie o znalezienie pracy". Później burmistrz wychodzi z urzędu miasta, wsiada do swojego
nowego mercedesa S i odjeżdża. Napisy końcowe. Sylwia pracuje w szkole. Jacek robi znów
gipsowe figury, sprzedawane Niemcom przy autostradzie. Mówi, że powrót do dawnej pacy był
dla niego upokorzeniem. Bo do Wrocławia ruszył z całą paczką z pracy. Wszyscy złożyli
wymówienia. Potem, kiedy wracał na stopa do rodziny, zawsze zatrzymywał się dawny szef,
namawiał do powrotu, mówił: "Panie Jacku, wodę mineralną kupimy, woda przeczyszcza organizm,
chemię wypłucze". Jacek zawsze śmiał się, odmawiał, a teraz sam przyszedł na zakład.
Przyjęli, odlewa znów skrzaty. Mineralnej nie ma. Jacek: " Nie jest źle. W krasnalach jadę
na dniówkach - robota lekka, fajna, tyle że szkodliwa. Długo tam pewnie nie pociągnę,
chciałbym trochę odłożyć, rozkręcić własny interes. Cały czas Sylwii truję, że jak nie
spróbuję, to nie uwierzę. Będę próbować raz, drugi, trzeci, żebym potem nie pluł sobie w
brodę, że można było. Całe życie przed nami". Burmistrz usunął bezrobotnych spod drzwi, ale
wynajął im lokal zastępczy. Bezrobotni mogą więc teraz bez przeszkód okupować i protestować.
Jędrzej Morawiecki
|
| |
|